Stal Stalowa Wola – Lech Poznań, 29.09.2009
Po wielu latach oczekiwania wreszcie los rzucił nas na Podkarpacie.
Puchar Polski, nazywany potocznie Pucharem Tysiąca Drużyn ma swój niepowtarzalny klimat i wartość. Gdy dopisze los można natknąć się na egzotycznego przeciwnika z odległego zakątka kraju. Czasem jest to jakaś wieś lub mieścina, gdzie nigdy więcej się już nie wybierzemy, czasem to spotkanie z uznaną kibicowską marką, która z powodu piłkarskiej nędzy swojej drużyny pałęta się gdzieś w niższych ligach.
Druga przywołana sytuacja miała miejsce w tym sezonie – w 1/16 finału Pucharu Polski trafiliśmy na Stal ze Stalowej Woli, czyli popularną „Stalówkę”. Dostaliśmy 700 biletów i tyle wykorzystaliśmy, na miejsce docierając busami i autami. Mecz rozgrywany był o 15:30, więc wyjeżdżaliśmy bardzo wcześnie rano. Podróż minęła bez przygód.
Wejście na mecz przebiegło sprawnie, a sam obiekt jest niesamowicie klimatyczny. Wejście na sektor prowadziło miedzy drzewami, podłoże – jak w lesie: szyszki, ściółka i trawa. Można powiedzieć, że stadion spełniał największą zaletę meczów pucharowych – był oldskulem, którego w Ekstraklasie nie uświadczymy, a który też odwiedziliśmy raz na wiele lat.
Murawa w fatalnym stadnie, bieżnia, malowane na biało krawężniki, walec ręczny do bieżni, stare płoty i stary beton tworzący trybuny – była to wspaniała odskocznia i powiew starych czasów.
Miejscowi z bardzo dobrą frekwencją, do której najwierniejsi fani odnieśli się transparentem, wytykając, że w lidze na mecz przychodzi niecałe 1000 osób, a gdy ich klub potyka się z zespołem z Ekstraklasy to widowisko gromadzi pięć razy więcej widzów.
Sam młyn Stalówki również był dobrze zapełniony, a oflagowanie sprawiało, że prezentował się również klimatycznie.
Zarówno gospodarze jak i my staraliśmy głośno wspierać swoje drużyny, jednak na szacunek zasłużyła tylko ta miejscowa. Nasze zmanierowane gwiazdki nie miały zamiaru się nawet spocić, nie mówiąc już o ubrudzeniu strojów. Na stojąco przespali mecz i dogrywkę, a będący na luzie gospodarze w karnych skarcili nas 4:1.
Warto nadmienić, że nad stadionem powoli już zmierzchało, gospodarze rozpoczęli świętowanie, zaś my wezwaliśmy zblazowanych kopaczy pod sektor, po czym zwyzywaliśmy ich i obrzuciliśmy czym było pod ręką. Zbieranina czmychnęła do szatni, zaś my wkurwieni czekaliśmy jeszcze trochę na sektorze na wyjście i w końcu udaliśmy się do aut.
Podróż minęła szybko i bez przygód, pecha miała załoga jednego z busów, który złapał na trasie defekt, ale po kilku godzinach walki udało się go usprawnić.