Autostopem do Azerbejdżanu
Nie będę opisywał części wyjazdu podczas której byłem z pozostałymi fanatykami Kolejowego Klubu Sportowego i zacznę od momentu gdy wszyscy polecieli do Poznania, a ja zostałem sam.
Pierwszym punktem programu było Baku. Miasto trochę kojarzyłem, bo byłem tam już cztery lata wcześniej, gdy poprzednio graliśmy z Xəzərem. Dość szybko upał pozbawił mnie chęci do życia, ale udało się zostawić plecak w polskiej ambasadzie i wykąpać w pobliskim hotelu. W drodze na trasę wylotową z miasta, gdzie zamierzałem łapać stopa do Tbilisi, poznałem całkiem fajną Azerkę. Pogadaliśmy, pokarmiła mnie frytkami i odprowadziła kawałek w stronę mojej domniemanej wylotówki, ale musiała iść do pracy. Opcji noclegowej nie miała. Choć trochę dziwiła mnie jak na muzułmański kraj. Azerbejdżan się zmienia.
Niestety trochę błądziłem w poszukiwaniu punktu, w którym powinno mi wyjść łapanie stopa. Pytałem się różnych ludzi i przez to trochę krążyłem. Ostatecznie taksówkarz polecił mi autobus i kolejna miła dziewczyna mnie tam zaprowadziła. Podjechałem do ogrodu Botanicznego, gdzie kończyła się moja mapa. Stamtąd szedłem trochę na czuja. Co chwilę musiałem robić przerwy, bo temperatura w słońcu dobijała do 45 stopni, a plecak ciążył okrutnie. Tak szedłem, siadałem i machałem kartką bez żadnego rezultatu. Ktoś po drugiej stronie do mnie machał i okazał się to azerski inżynier. Zawiózł mnie na dworzec autobusowy i specjalnie nie protestowałem m.in. z powodu zmęczenia, krótkiego okresu wizy, nadwyżki manatów (lokalnej waluty) i losowania kolejnej rundy pucharów. Sam przejazd przeładowanym autobusem również był przygodą. Dawno się się tak nie bałem kradzieży jak tutaj. Siedziałem z Kazachem (znałem wynik meczu Lecha z Żetysu). Na granicy skumałem się z Azerem, który chce importować auta z Białorusi :-) Pierwszy raz od dawna tyle czasu spędziłem na granicy, zapomniałem już jak to jest czkekać w kolejce. Bardzo uszczęśliwiło mnie „good bye Tomas”, bo jakoś nie przepadam za Azerbejdżanem mimo pozytywnych akcentów w ostatnim dniu wizyty.
Płacąc za przejazd liczyłem na przewiezienie do centrum gruzińskiej stolicy, a tymczasem wysadzono mnie na jakiś ciemnym zadupiu, po czym autokar zawrócił w stronę Azerbejdżany. Dowiedziałem się, że do miasta mam kilka kaemów. Poszedłem pod zadaszenie jakiegoś budynku skąd dobiegał gwar. Gdy skończyłem przebierać koszulkę wyszły jakieś skąpo odziane panie. Zmierzyłem je i poszedłem bez słowa w stronę drogi. Niestety nocne łapanie nie przyniosło efekty i postanowiłem spróbować położyć się pod innym zadaszeniem, bo wilgoć odstraszała mnie od namiotu. Zasnąłem dość szybko, mimo bliskości drogi. Coś mi się nawet śniło, ale gdy padło sowo wyjazd natychmiast się obudziłem, uświadamiając sobie gdzie jestem. Pomacałem wszelkie kosztowności i pozytywnie zaskoczony stwierdziłem, że nic nie zginęło. Łapanie stopa trwało godzinę i już trochę zwątpiłem w hasła o raju dla autostopowiczów. Wreszcie zatrzymał się starszy człowiek,, z którym niestety nie mieliśmy wspólnego języka i zawiózł mnie nad jezioro za miastem. Tam pozdrowiłem jakiegoś gościa, który po chwili przyszedł pogadać. Popilnował mi rzeczy jak poszedłem się kąpać (ale zimno w stosunku do Morza Kaspijskiego) i potem zaoferował pokazanie miasta. Później jednak zmienił zdanie i poszliśmy do niego na śniadanie. Jak się okazało był prawnikiem. Siódma godzina pobyt w tym pięknym kraju i już piłem czaczę (gruzińska wódka, 60%). Na szczęście nie było problemu z ograniczeniem tego spożycia do wymiarów symbolicznych, bo za dużo tego dnia bym nie pozwiedzał. Pogadaliśmy o Gruzji i Polsce, po czym znalazłem sobie w necie hostel za 5 EUR. Cały pobyt w Tbilisi bardzo swobodny i przyjemny zdecydowanie miasto jest warte polecenia.
Udało mi się wejść na stadion (jednoczenie Narodowy i Dinama), choć strażnik przy jednym wejściu zapewniał, że to niemożliwe. Spałem w Hostelu o zastanawiającej nazwie Romantic, ale nazwa okazała się w pełni uzasadniona. Darmowy obiad i wino to całkowite novum dla mnie. Niestety w skład obiadu wchodziły tylko wielkie papryki, więc nie skorzystałem. Ogólnie szczerze polecam ten hostel, choć ma specyficzny klimat. Następnego dnia złapałem stopa, kierowca jechał do Poti nad Morzem Czarnym, więc postanowiłem jechać z nim do końca. Szkoda było mijanej Gruzji, ale z drugiej strony cały czas myślałem o ewentualnym wyjeździe do Sztokholmu. Ciężkie życie :-) Po drodze byliśmy na targu owoców, a potem na zupie o nazwie „ostra”. W pełni uzasadniona. Niestety mięso było dla mnie niejadalne, co potem – pytanie – dlaczego nie jadłeś? Cóż, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.
Do Poti dotarliśmy ok. 3 w nocy, kierowca chciał mnie wysadzić przy jakimś bazarze, ale podwiózł mnie nad morze. Tam posiedziałem w odludnym miejscu na bulwarze między dwoma grupkami, a potem nad brzegiem morza. Po jakimś czasie przyjechało auto z migającymi światłami i przegoniło jedną grupę. Gdy po kilkunastu minutach zobaczyłem zbliżającą się latarkę postanowiłem pójść w drugą stronę, wybierając interakcję z nieznajomymi. Pierwsze auto to jakaś para, drugie to faceci – siedzieli i pili piwo. Tu już wszyscy na mnie patrzyli, więc dialog był konieczny. Z komunikacją ciężko, ale ostatecznie dostałem zaproszenie do domu! Byłem mocno niepewny czy z niego skorzystać, bo zapraszający nie miał jedynek :-) Ostatecznie ucztowaliśmy do 4:30 jedząc, pijąc piwo i wino. Specjalnie obudził się ojciec rodziny, kolega również tam nocował. Prości ludzie postawili na stół wszystko co najlepsze można było kupić o tej godzinie i co mieli w domu. Takie coś tylko w Gruzji. Warunki mieszkaniowe znośne. Zawiózł nas tam człowiek, który opowiadał mi o utraconym życiu w Abchazji. „dzięki obrońcom mniejszości” z Moskwy. Rano podziękowałem za wszystko i poszedłem na stadion widoczny z okna, potem do portu i w okolicznym lokalu zostawiłem plecak.
Poszedłem się przejść bulwarem i wykąpać w morzu. Tylko tu idzie wytrzymać. Trochę się przeraziłem, gdy zobaczyłem byka. Szybko schowałem więc moją czerwona koszulkę PL. :-) Następnego dnia pojechałem do Batumi z gruźińskim filmowcem. Auto z klimą i ciekawy człowiek gadający idealnie po angielsku. Miasto mnie pozytywnie zszokowało widokami, banerem informującym o powstającej tutaj Trump Tower oraz słowami miliardera o tym, że za 5 lat Batumi będzie najwspanialszym miastem świata. Udało mi się zostawić plecak i skorzystać z prysznica w jednym z hosteli. Noc miałem spędzić imprezując, ale po informacji z Poznania o śmierci wieloletniego znajomego z trybun ze zrozumiałych powodów ograniczyłem się do spacerów po bulwarze i drzemki na leżaku. Były to jedyne możliwe godziny do życia, 27 stopni o 4 nocy. Ogólnie wolałbym wakacje w Batumi niż np. w Cannes.
Nadszedł kolejny dzień, więc trzeba pokonać kolejne kilometry, Już pojawiło się prawdopodobieństwo gry w Sztokholmie. Z mojego punktu widzenia pechowo (jak cała ta edycja pucharów). bo całkowicie nie po drodze i bardzo ciekawie kibicowsko, więc żal było taki mecz odpuścić. W Turcji mocno przeorało mnie stanie przy drodze lub konieczne spacery w gigantycznym upale. Udało mi się dojechać do Trabzonsporu i stamtąd złapać TIRa, który następnego dnia wysadził mnie w Sansyn. Stamtąd kilkaset kilometrów z jednym kierowcą w kierunku Stambułu. Niestety musiał mnie wysadzić kawałek przed , co oznaczało konieczność łapania na ruchliwych autostradach i kolejne chwile zwątpienia, ale jakoś udało się dotrzeć na przystań tramwajów w wodnych. Po jakimś czasie przepływałem między Azją i Europą.
Stambuł był dla mnie najcięższym miastem do ogarnięcia. Mnóstwo wzgórz, więc ulice mają przeróżne kształty. Bardzo gorąco i mnie także dopadły kłopoty żołądkowe, niestety na pewnym etapie podróży zaniedbałem wypalania bakterii alkoholem. Udało mi isę chociaż dokładnie zwiedzić stadion na mojej dzielni, czyli obiekt Besiktasu, mimo komunikatu od ochrony „stadium closed”. „Tylko wejdę na korytarz zobaczyć proporczyki” :-) Poza tym zwiedziłem trochę turystycznych okolic, choć mi się tam nie podobało. Stadion Galaty widziałem tylko z daleka. Następnego dnia ruszyłem w dalszą podróż. Przez prawie 1500 km przejechanych przez Turcję żaden z kierowców nie gadał w żadnym ze znajomych mi języków. Prezenter telewizyjny, biznesmeni handlowcy – maksymalnie kilka słów po angielsku, a mój ostatni kilkunastokilometrowy stop do granicy z Bułgarią? Turek gadający po polsku :-) W Stambule poddałem się w kwestii wyjazdu do Sztokholmu. Po rozkminieniu opcji samolotowych i bezpośredniego dojazdu stopem nie widziałem zbytnio szans, aby dać radę finansowo-czasowo. Załatwiłem już nocleg w Belgradzie i spokojnie planowałem wrócić do domu. Mój spokój skończył się już w Bułgarii, gdy dostałem sms od ziomka z Arki z atrakcyjną ofertą na wyjazd do Szwecji. Jednak tak się napaliłem na spacer po górach w Serbii, że postanowiłem podziękować. Jaaasne :)
Deadline – środa, godzina 20:00 – terminal w Gdyni. Przede mną ok 2000 km. a była to już chyba sobota. Od tego momentu nic już nie zwiediałem (oprócz nocnego Budapesztu i nieoczekiwanej wizyty w Zakopcu), codziennie wstawałem równo ze słońcem. Wiele godzin w dużych upałach i mało chętnych aby mnie podwieźć. Nakręciłem sobie filmik z takich sytuacji, aby puszczać sobie, gdy będzie wydawało mi się, że jest ciężko. Ostatecznie udało mi się być nawet 2 godziny w między jednym i drugim wyjazdem. Jeszcze pobyt w Gdyni się trochę przedłużył i mój podwójny wyjazd trwał łącznie 19 dni.
Szerszy opis przygód pod adresem LPnastopa.pl i jeśli ktoś chciałby spróbować podobnej wyprawy, to szczerze do tego zachęcam, w razie pytań mogę pomóc. Na zakończenie dziękuję Arkowcom, dzięki którym mogłem być w Sztokholmie oraz pozdrawiam przyjaciół i ziomeczków z niebiesko-białej rodziny oraz innych klubów.