„Z pamiętnika Galernika”

Recenzji książki jeszcze u nas nie było. Debiutujemy więc w tej nowej rubryce, a na pierwszy ogień idzie pierwsza część wspomnień Artura ER, znanego szerzej pod ksywką Galernik – fanatyka Łódzkiego Klubu Sportowego, który w ubiegłym roku postanowił podzielić się szerzej swoimi przeżyciami, przygodami i opisami ze swojego kibicowskiego szlaku.

Z pamiętnika Galernika (6)

W ostatnich latach pojawiło się na rynku sporo tytułów o tematyce kibicowskiej. Największą popularnością cieszyły się przekłady anglojęzycznych książek ze wspomnieniami przedstawicieli angielskich lads z kolebki stadionowego chuligaństwa. Można tu wymienić choćby „Hoolifan”, „Niesforne lata 90.”, „Władcy stadionów”, „Congratulations. You have just met the I.C.F.”, czy „Hooligans. Historia angielskiej armii chuliganów”. „W Polsce najsłynniejszymi tytułami były z pewnością „Liga chuliganów” autorstwa Romana Zielińskiego, czy też bardziej naukowe ujęcie tematu przez Jerzego Dudałę, czyli „Fani-chuligani. Rzecz o polskich kibolach”. Pojawiały się też quasi-kroniki ruchu kibicowskiego jak choćby znana nam dobrze pozycja „W moim sercu Lech” napisana przez Józefa Djaczenkę. Jedną z nowszych pozycji jest też książka traktująca o życiu chuliganów Stilonu Gorzów, pt. „Jestem kibolem”.

W roku 2014 pojawiła się informacja, że swoje wspomnienia i przygody z trybun przygotowuje do wydania Galernik, zasłużony fanatyk ŁKSu, wieloletni prowadzący doping przy al. Unii 2, znany szerzej całej Polsce właśnie ze swojego kronikarskiego zacięcia i rejestrowania życia trybun ŁKSu jak i całej Polski. Przez lata wydawał ziny, między innymi „Polish Fans”, „Wojownicy z Galery” czy też pisywał do zina „Red Devils”. Ponadto od początku istnienia redaguje miesięcznik „To My Kibice”, a także na bieżąco komentuje i archiwizuje wydarzenia z trybun poprzez serwis lksfans.pl, a także facebooka. Z biegiem czasu planowane wydawnictwo zyskiwało realne kształty. Publikacja miała ukazać się pod tytułem „Z pamiętnika Galernika”. Ponadto powstała strona na wspomnianym serwisie społecznościowym i pojawiły się pierwsze zapowiedzi, a także „przecieki” tekstów. Zaprezentowany został także projekt okładki, zaczerpnięty właśnie z jednego z numerów zina „Red Devils” z 1996 roku:

Z pamiętnika Galernika (8)

W końcu zapiski ujrzały światło dzienne na początku sierpnia. Jest to pierwszy tom, którego pełny tytuł brzmi: „Z pamiętnika Galernika. Magia lat 90-tych”. Książka nie jest jednorodna w stylu – po części jest kroniką, z precyzyjnymi i dokładnymi informacjami, datami, liczbami wyjazdowymi lub też pierdółkami typu ilość zakupionego alkoholu czy numer autobusu, którym autor akurat przemieszczał po łódzkich ulicach, a po części faktycznie pamiętnikiem, gdzie znajdują się osobiste przemyślenia oraz opisy własnych przygód. Niektóre wydarzenia są opisane szerzej, inne są tylko podsumowane w kilku zdaniach. Do tego należy doliczyć fragmenty streszczeń i opowiadań, w których autor przedstawiał np. przemiany na kibicowskiej scenie, a także wśród społeczeństwa dobrze oddając klimat szalonej Polski lat dziewięćdziesiątych.

Książka jest podzielona na krótką przedmowę („Zamiast wstępu”) oraz dwa duże rozdziały: „Jak to wszystko się zaczęło?” i „Szalone lata 90-te”. Ramy czasowe to końcówka lat osiemdziesiątych, kiedy autor zaczął chodzić na mecze koszykówki Włókniarza Pabianice, a potem na mecze ŁKSu, zarówno piłkarskie jak i koszykówki kobiet. Wtedy też zaczął swoją przygodę wyjazdową, która zamieniła się w imponującą karierę – chyba nie obrazi się jak zdradzimy, że do dzisiejszego dnia uzbierał ponad 300 wyjazdów! Większość książki to zapisy kronikarsko-pamiętnikarskie. Podyktowane jest to kwestią oczywistą – autor spisywał wydarzenia na bieżąco, prowadząc godne pozazdroszczenia i imponujące zapiski. Z racji ilości przeżyć i ćwierćwiecza na kibicowskim szlaku, przypomnienie sobie wszystkiego i szersze rozpisywanie się na temat danego meczu jest dziś właściwie niemożliwe. Dlatego też, często opisy danego spotkania czy wydarzenia bazują głownie na archiwalnych zapiskach. Z jednej strony większość relacji z początku lat 90-tych jest opisana dość sztywno, z drugiej patrząc na niektóre fragmenty – jest to prawdziwy skarb i gratka, że choćby ten zakres wspomnień został utrwalony na papierze. „Akcja” rozkręca się zgodnie z chronologią – wydarzenia z 1994 i 1995 roku są już opisane często bardzo dokładnie i bardziej płynnym stylem, przez co sporo wpisów jest naprawdę wciągających. Do najciekawszych z pewnością zaliczyć należy większość relacji z derbów z Widzewem, a także opisy wyjazdów na kadrę – zwłaszcza ten do Paryża w 1995 roku, gdzie autor był jednym z bohaterów słynnej akcji porwania traktora na francuskiej prowincji, a także ten do Zabrza na pamiętny mecz z Rumunią.

Słynne porwanie traktora na powrocie z Paryża z meczu Francja – Polska, 17 sierpnia 1995 roku

Wielką zaletą książki i samego autora jest to, że w pewnym momencie jeździł i był po prostu wszędzie, także na spotkaniach zaprzyjaźnionych drużyn, finałach Pucharu Polski, meczach kadry i kibicowskich turniejach na których często było bardziej gorąco niż na niejednym ligowym wyjeździe, gdzie tworzyły się zgody, kosy, a także przybijano różnego rodzaju pakty i układy. Fanatycy Kolejorza także znajdą w książce nie lada ciekawostki. Wyjazdy do Poznania, a także na inne okazje gdy autor podróżował wraz ze znanymi osobami działającymi na Lechu w latach 90-tych są opisane wyjątkowo dokładnie i barwnie.

Dla nas, archiwizujących życie kibicowskie na Lechu w ostatnich latach, mimo 10 lat tworzenia zina, a potem tej strony, dzieło Galernika jest prawdziwym wzorem i ma niebywałą wartość. Poza opisami wyjazdów, melanży, dymów z psami i kibicami innych drużyn autor wiele razy opisuje na przykład momenty i proces powstawania pierwszych flag na płot, gadżetów, zinów, a także wszelkich innych elementów kibicowskiego rzemiosła dzisiaj powszechnych, a wtedy będących prekursorskimi. Tutaj przykładowy fragment o tym jak powstało jedno z płócien ŁKSu:

Kilka godzin przed meczem ustawiłem się z „Ptysiem”, który zgodnie z wcześniejszą obietnicą, wyniósł z domu dwa prześcieradła, białe i czerwone. Potrzebne jeszcze będzie białe i będzie flaga. Zaczęliśmy główkować, skąd skołować jeszcze jedno białe prześcieradło i po chwili patrzymy jak jakaś baba na sąsiadującym z blokiem podwórku wiesza na sznurku wyprane białe prześcieradło. Normalnie chyba ją w myślach przywołaliśmy. Umówiliśmy się w przerwie meczu w celu wejścia w posiadanie owego prześcieradła. Po pierwszej połowie spotkaliśmy się w 5 osób. Prześcieradło jeszcze wisiało. Podsadziliśmy „Madeja”, który był najmłodszy, na garaż, by stamtąd zeskoczył na podwórko po prześcieradło. Ja zacząłem podsadzać „Małego”, który raz, że był najmniejszy, a dwa: również najmłodszy. Ten tak niefortunnie złapał się daszku, że z wysokości 2 metrów spadł na same plecy, aż konkretnie zadudniło. Na szczęście na trawę, ale przestraszyłem się, bo „Mały” zajęczał i przez kilka sekund nie wstawał, ale po chwili się ogarnął. „Madej” ściągnął prześcieradło i wrócił do nas. Wcześniej jeszcze jakiś typ darł się na niego. Zadowoleni z udanej akcji rozeszliśmy się do domów na drugą połowę. Z tych trzech prześcieradeł powstała flaga „Official Hooligans”. Napis gotykiem, a pośrodku przeplatanka na białej tarczy. Flaga ta potem przez kilka lat nam służyła

Poza tym czytając książkę można setnie się uśmiać, choćby przy opisach melanży, a także sytuacjach z polskich ulic, dworców, autobusów i pociągów. Polska wczesnych lat dziewięćdziesiątych była krajem w którym nie było można się nudzić, a gdy w tej rzeczywistości przez kraj jechała ekipa kibicowska to już z pewnością coś niecodziennego musiało się wydarzyć. Niezliczone ganianki z psami i SOKiem, użeranie się z kanarami, różne mniej lub bardziej szczęśliwe akcje na ulicach, spotkania z żulami, przedziwne postacie i zdarzenia napotykane w całej Polsce – to wszystko dopełnia obrazu świata przedstawionego w „Z pamiętnika Galernika”. Na potwierdzenie kilka krótkich fragmentów:

 Wsiedliśmy i zajęliśmy przedziały. „Kmiotek” wbił się na frytkownicę. O 21:30 ruszyliśmy. Zebrało mi się na sen, ale zaraz mnie obudzili, bo potrzebowali czwartego do pokera. Na „dzień dobry” pokazałem im karetę z dziewiątek, to wymiękli. Potem graliśmy w „pana” na życzenia. Pierwszy przegrał „Sponsor” i kazaliśmy mu otworzyć drzwi do przedziału i krzyczeć na cały głos: „jestem głupi i dobrze o tym wiem”. Potem przegrał „Bachor” i musiał robić pompki przy przedziale, który nazwaliśmy agencją towarzyską, czyli wiadomo, kto w nim jechał. „Bachor” zrobił 3 pompki, po chwili uchyliły się drzwi agencji, wygląda z niej pies i pyta się „Bachora” co on robi. Wtedy do przedziału napatoczyła się baba. Krzywy nos, bez jedynek i jak powiedziała, ma 27 lat i czwórkę dzieci. I zaczęło się…półtorej godziny zbytów, półtorej godziny dosłownie wyliśmy ze śmiechu. Miała na imię Justyna i już na samym początku wprowadziła wesołą atmosferę stwierdzeniem:
– Wy nie myślcie sobie, że jestem jakąś kurwą, ale kiedyś musiałam jakoś na życie zarabiać.
– No tak, od spermy chyba ci zęby wyleciały.
Potem przyszli „Ulung”, „Bednarski” i „Plastek”. Jeszcze weselej. Tamta opowiada, że ma męża erotomana, a „Ulung”:
– Ale setce byś nie podołała.
– Wy to jesteście szczeniaki, myślicie tylko o jednym.
– Chociaż ten przedział.
Chcieliśmy ją wyswatać z „Krychem”, ale ten cały czas spał na frytkownicy. „Kmiotek” też ani razu się nie obudził, aż dziwne, bo my byliśmy głośno. Kładliśmy się ze śmiechu. W końcu „Bachor” jej powiedział, że ma pizdę jak kapelusz, to ta popłakała się i poszła. Trochę szkoda, bo jechała do Dąbrowy Górniczej i byśmy mieli z nią ubaw aż do samej Łodzi. O północy byliśmy w Toruniu. Tam przetaczano lokomotywę i pociąg stał dłużej. Posiedziałem trochę na ławce na peronie. Potem ruszyliśmy dalej. Sporo osób spało w korytarzu i próbowaliśmy kogoś ogolić maszynką. Jednak każdy się budził. We Włocławku wysiadło sporo osób. Zawiadowczyni stacji burzy się do nas, czemu jedziemy bez biletów, to „Kuczol” ją wyśmiał. Za Włocławkiem pojawiła się kanarzyca i stwierdziła, że kto nie ma dokumentów, to wysiada:
– No to wysiadamy wszyscy.
Dała sobie spokój i poszła.

Powrót z Częstochowy 1 kwietnia 1995 roku

Powrót z Częstochowy 1 kwietnia 1995 roku

30 września 1995 r. ŁKS ŁÓDŹ-GKS Tychy
Po odnowieniu kontaktów z tyskimi, z niecierpliwością oczekiwaliśmy naszego spotkania ligowego. Pierwsi tyscy awizowali się dzień przed meczem. Już o 9-ej z „Putkiem”, „Lauerem” i „Ptysiem” pojechaliśmy po nich na Fabryczny. Tam już czekali „Uszy”, „Pająk” i „Zając”. „Zając” był kibicem Ruchu, dobrym kumplem „Pająka” z Pszczyny i często bujał się tyskimi. Spotkaliśmy też na dworcu „Jesiona” i „Bera”, którzy też przyjechali po kogoś z Tychów. Wsiedliśmy do PKS-u. Kierowca się burzył, to kupiliśmy bilety. Wróciliśmy do Pabianic. Poszliśmy do pijalki. Ja odbiłem, bo musiałem jechać do nowej szkoły na rozpoczęcie roku szkolnego. Po powrocie do domu, przebraniu się, poszedłem szukać reszty. Znalazłem ich w „Henrixie” w trakcie spijania kolejnych browarów. Później przenieśliśmy się do „Tomka”, czyli następnej kufloteki, gdzie na stół poszła wódka. Nasi goście już prawie zgony. Wieczorem przyjechali „Francuz”, „Benek”, „Morus” i „Szufla”, po których „Szwagier” wyjechał na dworzec. Po tym impreza przeniosła się do szwagra „Szwagra”, który podczas libacji dostał ksywę „Stary Żużel”. „Szufla” zaś nie wiedzieć czemu został ochrzczony „Młodym Żużlem”. U „Starego Żużla” wesoło. „Szwagier” z „Kucharzem” zorganizowali „Uszemu” kurwę, ale jakaś dziwna była bo nie dość, że „Uszym” nie chciała się zająć, to została nakryta na tym, że w kiblu chowała do kieszeni kosmetyki, więc „Francuz” chciał utopić ją we wannie. Kurwiszon został wyrzucony z domu. Następnie „Francuz” zajął się zwierzyńcem „Starego Żużla”. Zaczął karmić szczura rybkami, tymi z tych droższych. Jedna kosztowała 30 zł. Szczur zjadł 4 rybki. Następnie karmił szczura silikonem. Potem patrzymy, a „Stary Żużel” grasuje pod stołem. My zdziwieni:
– Co ty tam robisz?
– A sztuczna szczęka mi wypadła i jej szukam.
My aż kładliśmy się ze śmiechu. „Zając” odpadł i wypisaliśmy mu markerem na czole „Ruch”. Potem jak się obudził to śmialiśmy się z niego i jego sympatii klubowych, a „Zając” jak najbardziej poważnie:
-Ja kocham Ruch, mam to na czole wypisane.
Czas było zawijać się do domu. Później doszło przez tych co zostali do lekkiej demolki dużego pokoju „Starego Żużla”. W małym pokoju przez ścianę spała jego żona i synek. Później jak wszyscy pokotem pospali się w każdym możliwym do spania miejscu, rano wpadł synek i krzyczy do żony „Starego Żużla”:
– Mamo, popatrz ile wujków.
Nie wiem, czy to jest na 100% potwierdzone, ale doszły nas słuchy, że po tej imprezie żona z synkiem wyprowadzili się od „Starego Żużla”. Sam zainteresowany nie chciał o tym zbytnio rozmawiać.

Derby z Widzewem, 21 maja 1994 roku

Derby z Widzewem, 21 maja 1994 roku

Stalowa Wola’93:

„Do kolejnego pociągu mieliśmy 2 godziny. Wpadliśmy na pomysł łapania okazji, ale nie było szans złapania czegokolwiek i wróciliśmy na dworzec. Byłem już zmęczony. Wyjazd trwał już od 12 godzin, a my dopiero przejechaliśmy połowę drogi. Czas jednak mieliśmy dobry, była dopiero godzina 9-ta i stwierdziliśmy, że nie dajemy już żadnej kasy kanarowi. Gdzie dojedziemy tam dojedziemy. Gdzie nas wysadzi, tam nas wysadzi, a niedługo potem i tak pewnie będzie kolejny pociąg. Udało mi się jeszcze na krótko przysnąć. Obudziłem się jak usłyszałem, że zapowiadają nasz pociąg. Wsiedliśmy i po chwili wyruszyliśmy. Przejechaliśmy Starachowice, kanara nie było. Minęliśmy Ostrowiec Św., czyli już coraz bliżej celu. Przyszedł tuż przed Sandomierzem. Zapowiedział nam wysiadkę i stwierdził, że jadą tym pociągiem kibice i ich też wysadzi w Sandomierzu. Kibice? Ale co to za ekipa? Raczej niemożliwe, że to mogą być nasi. Niemożliwe okazało się możliwe. To byli nasi. Aż dziwne, że wsiadając w Skarżysku-Kamiennej ich nie widzieliśmy. W „Sandomingo” peronem przebiegliśmy na koniec pociągu i dołączyliśmy do reszty. Chłopaki jechali z łódzkimi psami. Oczywiście wysiadki nie było i w końcu po wielu atrakcjach i trudach dojechaliśmy do Stalowej Woli. Do meczu jeszcze było 6 godzin. Ze stacji dotarliśmy pod stadion, kupiliśmy bilety i porozłaziliśmy się po okolicy. Ja później położyłem się na trawce w parku. Trochę przeszło mi zmęczenie, więc wbiłem się na stadion na małe zwiedzanie a później poszedłem szukać chłopaków. Spotkałem ich w towarzystwie „Garnka”, kibica Stalówki, który stawiał im browary i wina. Na godzinę przed meczem z powrotem wbiłem się na stadion, gdzie wylegiwałem się w cieniu (było bardzo gorąco) pod drzewem. Chłopaki się schodzili. Dojechały osoby, które wyruszyły pociągiem o północy. Zahaczyli oni wcześniej o Mielec. Szulc opowiadał, jak popijał kompot z bidonu, wpadł im do przedziału Heniek, widzi, że Szulc coś pije i się go pyta:
– Co pijesz?
– Wino własnej roboty.
– Ooo, daj się napić.
Szulc dał mu bidon, Przerwa się napił i po chwili zaczęło mu twarz wykręcać.
– O kurwa, ale mocne.
Chłopaki w śmiech.”

Mecz z Olimpią Poznań, 20 czerwca 1993 roku

Mecz z Olimpią Poznań, 20 czerwca 1993 roku

 

4 października 1995 r. Hutnik Kraków-ŁKS ŁÓDŹ
Na środowy wyjazd na Hutnik niewiele osób się szykowało. Wstałem o 4-ej, ale zamiast się ubierać, z powrotem poszedłem spać. Tak więc miałem już chyba po wyjeździe. O 7-ej jednak zadzwonił Szulcu i mówi, że jedzie autem. Przyjechał ze Staśkiem, zgarnęliśmy jeszcze „Putka” i o 9-ej wyruszyliśmy. Podjechaliśmy jeszcze na moment do „Lauera”. Pukamy do drzwi, nie otwiera. Pukam w szybę, pokazał się w oknie, był strasznie zaspany. Pukał się w głowę pokazując na nas, że tak wcześnie go budzimy. Nie dało się z nim normalnie porozmawiać i pojechaliśmy dalej. Podróż przebiegała bez przygód, gadaliśmy, a za Częstochową zrobiliśmy sobie postój na żarcie. W Krakowie byliśmy po 13-ej, podjechaliśmy pod stadion Hutnika, ale nikogo nie było, więc pojechaliśmy stamtąd. Zatrzymaliśmy się w jakimś zaułku, tam przeczekaliśmy trochę i wróciliśmy pod stadion. Kupiliśmy bilety i weszliśmy na sektor. Odczekaliśmy trochę czasu i powiesiliśmy flagi. Dotarły osoby od nas, oraz Cracovia. Było nas 15 osób. Chłopaki przyjechali pociągiem bez psów i bez przygód. Cracovii było 20 osób, ale słabej ekipy. Dopiero w 2 połowie na stadion weszło 7 konkretniejszych Cracoviaków i poszli w stronę młynka Hutnika chcąc go rozgonić. Gospodarze zaczęli wykazywać nerwowe ruchy, ale na szczęście dla nich Cracovii na drodze stanęły wąsy i ci opuścili stadion. Koło naszego sektora prężyło się kilku tubylców prowokując nas. Po drugiej straconej bramce ruszyliśmy na nich, ci też chcieli się postawić, ale wpadła stojąca za naszym sektorem psiarnia urządzając nam lekkie pałowanie. Mecz zakończył się porażką.
Po meczu wsiedliśmy do auta. Zauważyliśmy 4 typów z Hutnika. Chcieliśmy do nich wysiąść, ale ci akurat wsiedli do tramwaju. Pojechaliśmy za tramwajem, ale przez moment tory odbijały od ulicy i zgubiliśmy Hutników. Pojechaliśmy w stronę miasta. Na jednym z przystanków widzimy „Motyla” z Ksawerowa. Nie był z nami na sektorze i jak nas zobaczył, zaczął ściemniać, że nas nie zna. Pojechaliśmy do Mariusza z Wisły właściciela firmy „ok”. Trochę pokluczyliśmy zanim trafiliśmy. Z Szulcem weszliśmy do niego na górę. Posiedzieliśmy kilka minut, Szulcu odebrał nowe szale i wróciliśmy do auta. Pojechaliśmy na Rynek poszukać reszty naszych. Spotkaliśmy ich pod salonem gier wraz z kilkoma osobami z Cracovii. Poszliśmy trochę łaziorować. Chłopaki po drodze zrobili promocję w jednym ze sklepów spożywczych i wróciliśmy pod salon. My jeszcze postaliśmy kilka minut i poszliśmy do auta i w drogę powrotną. Powrót spokojny, walnęliśmy po drodze kilka napisów sprayem. O 22-ej byliśmy w Częstochowie i postanowiliśmy podjechać na Północ. Dzwonimy do „Wuja”, potem do „Ceziego”, do „Wallyego” i nikogo nie było. Poszli na jakąś dyskotekę. Już mieliśmy się zawijać, ale chłopaki wrócili. Pogadaliśmy trochę z nimi, „Cezi” zniósł nam kanapki i po godzinie pobytu w Częstochowie w dalszą drogę. O 1-wszej byliśmy w Pabianicach. Szulcu wysadził mnie i „Putka” pod blokiem i wróciłem do domu.

 

Autor na Finale Pucharu Polski w Warszawie, 18 czerwca 1994 roku

Autor na Finale Pucharu Polski w Warszawie, 18 czerwca 1994 roku

23 września 1995 r. Zagłebie Lubin-ŁKS ŁÓDŹ
I znowu w Polskę. 2 dni po Tarnobrzegu czekała nas wyprawa do Lubina. Ruszaliśmy w piątek wieczorem. O 18-ej mieli przyjechać chłopaki z Częstochowy. Z „Putkiem”, „Ptysiem”, Adrianem i „Małym” pojechaliśmy po nich na dworzec. Przyjechali „Helmut” i „Zulus”. Wróciliśmy na Bugaj, zjedliśmy coś u mnie i po 22-ej poszliśmy na autobus. Ruszył też z nami na wyjazd Adrian. Dojechaliśmy na dworzec, gdzie mieliśmy się dosiąść do pociągu do chłopaków. Pół godziny przed północą wjechał pociąg. Ruszyliśmy. Razem byliśmy w 23 osoby. Na początku spokojnie, ogólnie picie. Kanar dostał jakieś drobne. W Ostrowie Wlkp. jednak kanary się zmieniały i zaczęły się problemy. W Lesznie na peronie wąsy i wysiedliśmy z pociągu. Wsiadaliśmy pojedynczo, kilku osobom udało się, kilku innym nie. Zostali usunięci z niego przez psiarnię. Z Adrianem i „Helmutem” zerwaliśmy się z peronu. Wbiliśmy się na drugi peron i wskoczyliśmy do pociągu z drugiej strony. Schowaliśmy się do kibla i ruszyliśmy. Niestety 4 osoby zostały w Lesznie. Zeszliśmy się z powrotem do jednego wagonu. „Ryba” zaczął tłuc jakiegoś zgreda, bo chciał napić się od niego wody, a w butelce okazało się, że była wódka i „Rybę” zaczęło palić. „Helmut” zabrał mu tą wódkę. Po chwili zobaczyliśmy w umywalni złożony rower-składak. Chcieliśmy go rozłożyć i pojeździć po korytarzu. Jednak nie mogliśmy dać rady i wkurzeni wyrzuciliśmy rower przez okno. Wjeżdżamy do Głogowa, a tu psiarnia na peronie. Zerwaliśmy się do tyłu pociągu. Potem z „Helmutem” przeszliśmy sobie obok nich paląc głupa. Kilka osób zostało spisanych. Poszliśmy do dworcowego baru. Tam wesoło, zaraz wpada „Sponsor”:
– Potrzebuję kogoś odważnego, jest kasetka do obrobienia.
Nikt jednak się nie kwapił, ale zaraz „Sponsor” przybiegł z kasetką. Było tam trochę drobniaków i wielki plik biletów autobusowych. Kasetka została wyreperowana z nocnego autobusu. W Głogowie spędziliśmy ponad godzinę i wsiedliśmy z powrotem do tego samego pociągu. Kanar nie chciał z nami ruszyć, to „Sponsor” darł się na niego. Wbiliśmy się do pierwszej klasy. Jednak wyruszyliśmy i zaraz pospaliśmy się. O 7-mej byliśmy w Legnicy. Tam na nas czekali chłopaki z Miedzi, a kilka osób od nas dosłownie trzeba było wynosić z pociągu. W tym samym czasie na drugi peron wjechał pociąg a z niego wysiedli ci, którzy zaliczyli wysiadkę w Lesznie. Zaraz mieli połączenie przez Wrocław. Najpierw ruszyliśmy wszyscy, ale potem odbiliśmy z „Tomasem”, „Jurandem” i Piotrkiem. Nas było czterech, czyli jeszcze Adrian, „Helmut” i „Zulus”. Pojechaliśmy do „Tomasa” na śniadanie, po drodze chłopaki zakupili jeszcze spirytus. U „Tomasa” go dorobiłem. Zjedliśmy i poszliśmy gdzieś pić. Ja rozlewałem, przynajmniej uchroniłem się od tego, że musiałem pić każdą miarkę po kolei.

 

Turniej w Radomiu, 19 lutego 1995 roku

Turniej w Radomiu, 19 lutego 1995 roku

Książka jest jeszcze w sprzedaży na allegro. Zachęcamy też do przeczytania krótkiego wywiadu z autorem, a także do śledzenia fanpejdża książki na facebooku. Nie trzeba chyba pisać, że już z niecierpliwością czekamy na drugą część wspomnień!