Dnipro Dniepropietrowsk – Lech Poznań, 19.08.2010
„Kto nie był-niech żałuje” – rzadko zdarza się, by z ręką na sercu móc tak podsumować wyjazd. Po meczu na Ukrainie chyba każdy z tam obecnych bez wahania przyzna, że to właśnie jeden z takich przypadków.
Po odpadnięciu w kiepskim stylu z eliminacji do Ligi Mistrzów i osłabiającej postawie piłkarzy w pozostałych meczach trwającego już sezonu liczyliśmy się z tym, że ostatnia runda kwalifikacji do grupy Ligi Europejskiej może być naszą jednocześnie ostatnią szansą na europejskie wojaże w tym roku. Wylosowanie średnio znanej ekipy ze wschodu Ukrainy nie było może szczytem szczęścia, ale z drugiej strony marka przeciwnika nigdy nie robiła nam różnicy, niezależnie przecież od tego za Lechem przemierzamy cały świat. Poza tym, zapowiadał się wyjazd na adrenalince, w niekoniecznie gościnne rewiry, odstawający zdecydowanie od niemal wycieczek na zachód kontynentu. Jako, że pierwszy mecz wypadał w Dniepropietrowsku, nie było wiele czasu na ogarnięcie tematu. Ostatecznie na Ukrainę wybraliśmy się w 300 osób, zarówno drogą lądową -pociągami i 2 autokarami, jak i kibolskim lotem czarterowym. Autokarowcy przygodę w stepach szerokich zaczynali na 2 doby przed meczem. Trasa licząca ok. 1500km podzielona została na dwie części, z noclegiem w Kijowie. Niestety, brak w autokarach podstawowej jakby mogło się wydawać rzeczy – GPS-u, i dzięki temu ponad godzinne krążenie po Kijowie, w połączeniu z blisko 3 godzinami zamarudzonymi w Dorohusku i co najmniej średnim stanem ukraińskich dróg sprawiły, że w hostelu zameldowaliśmy się dopiero ok. 20. Pierwsze wrażenia z Ukrainy były takie, że chyba jednak Polska jest „lekko do przodu” z rozwojem i zarobkami. Już od granicy rzucały się w oczy rozklekotane Łady i Zaporożce, wozy z sianem, babuszki w chustach, ubogie chatki i miejscami beznadziejne drogi. Dziwnie pisać tak o jakości dróg z perspektywy Polski, ale kilka odcinków lepiej chyba pokonywać pieszo. Ogromne wrażenie zrobiła za to rzeka Dniepr – tegoroczne rozlewiska Warty osiągnęły chyba połowy rozmiaru tej rzeki. Zresztą, na Warcie nikt raczej nie pływa na windusurfingu, jak miało to miejsce w Dniepropietrowsku Na plus warto zapisać też ceny – jedzenie i alkohol są sporo tańsze niż w Polsce. Po szybkim odświeżeniu w hostelu po podróży okazało się, że na nocne zwiedzanie Kijowa chętnych jest kilkadziesiąt osób, więc za radą recepcjonistki udaliśmy się na metro. Niestety, droga na najbliższą stację prosta była pewnie za dnia, bo wieczorem nie za bardzo widać było ścieżkę, którą mielibyśmy pokonać lasek i jakieś doły. Szybka zmiana decyzji i z pomocą lokalsów, łamanym polsko-rosyjsko-angielskim zamówiliśmy 12 taryf, jednak po tym jak 2 pierwsze zawróciły na widok naszej grupy pewne było, że trzeba kombinować dalej. W końcu wskazano nam alternatywną drogę do metra, już nieco bardziej cywilizowaną – wystarczyło minąć grupkę kilki bezpańskich kejtrów szlajających się nieopodal…
Trzeba przyznać, że Kijów by night jest całkiem fajny, choć ku naszemu zdziwieniu sporo pomników i miejsc mogących efektownie wyglądać po zmroku była nieoświetlona. Podobnie jak w Moskwie, w ścisłym centrum nie brakowało wypasionych fur, oczywiście z obowiązkowymi przyciemnionymi szybami i odpicowanej młodzieży uderzającej do klubów. Ku naszej uciesze co jakiś czas natrafić można było na przenośne budki z piwem, gdzie prosto z lodówki mogliśmy testować lokalne odmiany napoju chmielowego. Większość z nas dotarła tego wieczora na nadbrzeże, gdzie w licznych dyskotekach, m.in. na pływającej barce, można było się nieco rozerwać. Czasu na balety nie było jednak za dużo, bo w czwartek musieliśmy ruszyć już ok. 5 rano.
Drugi etap podróży minął w miarę szybko, zostało nam kilka godzina na obejrzenie Dniepropietrowska, w którym jednakże za wiele do obejrzenia nie było. Skupiliśmy się zatem w większości w ogródkach na centralnej ulicy miasta i oczekując na mecz cieszyliśmy się słońcem i urodą Ukrainek. To w ogóle temat na osobną opowieść-i w Kijowie i na wschodzie kraju dziewczyny dostają chyba za młodu dużo witamin, bo to co widzieliśmy przyprawić mogło m.in. o zawrót głowy i/lub skręcenie karku. Warto chyba wrócić tam na wakacje.
Ok. 18 ruszyliśmy z głośnym śpiewem i samotną racą w stronę stadionu. Przemarsz nie był tak efektowny jak w Pradze, ale bezsprzecznie miał swój klimat. Po drodze pod jednym z hoteli, natrafiliśmy na piłkarzy udających się na mecz, więc zanim zdążyli zapakować się do autokaru trochę pośpiewaliśmy, przypominając m.in. co trzeba robić będąc w Lechu i na co liczymy wieczorem. Po drobiazgowej kontroli weszliśmy na stadion- z zewnątrz podobny nieco do obiektu w Kielcach, ale w środku – palce lizać, jednopoziomowe trybuny i dobra akustyka – wszystko to, co kibole lubią najbardziej.
Zajęliśmy miejsce w narożniku trybuny za bramką, a co ciekawe na stadionie nie ma wydzielonej klatki dla gości, zatem od miejscowych oddzielał nas jedynie stojący na schodach podwójny kordon milicji, co zapewniało swego rodzaju atrakcję przy okazji interakcji z miejscowymi. Stadion ma 31000 miejsc, zatem 21 420 obecnych na meczu wyglądało całkiem dobrze. Młyn Dnipro znajduje się za jedną z bramek i jako pierwszy dość szczelnie się wypełnił, w zdecydowanej większości królowały białe koszulki.
Gospodarze przygotowali na wejście kartoniadę z napisane „Do boju!”, a na dwóch innych trybunach znalazły się kartony w barwach, ułożone w pasy. Jedną z największych flag było płótno „Pseudokibice”. Doping nie był szczególnie urozmaicony, ale większość meczy coś tam się chyba działo, a przy sytuacjach podbramkowych zrobiło się kilka razy naprawdę głośno. My jechaliśmy z nastawieniem na doping rosnący wraz z ilością ewentualnie traconych bramek.
Napięcie było spore i emocjom trzeba było dać upust – już niemal 20 min przed meczem zdjęliśmy koszulki i ryknęliśmy po raz pierwszy. To odpowiednie określenie, bo mimo, że było nas tylko 300, siła wydobyta z płuc odpowiadała co najmniej dwa razy większej liczbie osób. Miejscowi nie pozostali obojętnie i po srogim wygwizdaniu nas zaczęli swój doping. Oczywiście takie gwizdy i napinka zza pleców milicjantów do dla nas woda na młyn.
Wizytówka, „Jesteśmy zawsze tam” i „Za Lechem…” wyszło imponująco, a do śpiewy przyłączyli się wszyscy, niezależnie od gabarytów i wyjazdowego stażu. Po skrzętnej kontroli, czy aby nikt nie stoi w koszulce, chcieliśmy odpocząć chwilę przed meczem, ale przerwa nie trwała nawet minutę.
Nasza przedmeczowa mobilizacja pod hotelowa chyba pomogła, bo piłkarze zaczęli rewelacyjnie i od razu wsunęli bramkę. Radość na sektorze nieopisana – wszyscy zakładaliśmy zgoła inny scenariusz, więc trudno się dziwić ze zabawa się rozkręciła! Momentami z nadmiaru emocji i spontanu brakowało synchronizacji, kilka razy oddechy, a pod koniec połowy niektórzy bardziej skupili się na oglądaniu meczu zapominając o dopingu, ale wystarczyło kilka żołnierskich słów prowadzącego i po przerwie znów rządziliśmy. Tym, co jednoznacznie kojarzyć będzie się z Ukrainą jest fajne pomieszanie kilku dawno niesłyszanych przyśmiewek z tymi najnowszymi oraz nieartykułowanymi okrzykami mobilizującymi i absolutnym hitem wyjazdu „ału ału, ału ału ału!!”
Istne szaleństwo – 300 gołych klat, co chwilę wariackie mobilizujące okrzyki, dzicz i jazda z dopingiem. Tak się bawi Lech Poznań! Końcówka to niemal koncert, wielu kibiców Dnipro nie patrzyło na ataki ich ulubieńców podziwiając to, co działo się w naszym falującym narożniku. Po wygranym meczu podziękowaliśmy piłkarzom, ale ani myśleliśmy przestać śpiewać – na pustoszejącym z wolna stadionie znów huczała wizytówka, „Jesteśmy zawsze tam” i „Za Lechem…”, a wielu miejscowych wychodząc biła nam brawo i pokazywała podniesione kciuki. Nasza zabawa przypadła też chyba do gustu młynowi Dnipro, bo dość długo po ostatnim gwizdku spore ilości białych koszulek w bezruchu stały przy wyjściach z sektorów. W końcu zmęczeni, pozbawieni głosów, ale i zajebiście szczęśliwi wyszliśmy ze stadionu i udaliśmy się w drogę powrotną. Gdyby nie to, że jesteśmy pasjonatami i sami wybraliśmy kibolski styl, można by powiedzieć, że w 110% spełniliśmy swój obowiązek.
Autokarowcy mieli w planach drugi nocleg w Kijowie, ale przez to wrócilibyśmy dopiero w sobotni wieczór, a że pojawiła się opcja powrotu od razu do domu, krótko przed północą wyruszyliśmy w 31- godzinną podróż! Humory dopisywały i z początku nikt nie myślał ile już za nami, a ile jeszcze do przejechania. Po odpowiednim spożytkowaniu przed granicą resztek hrywien, w Poznaniu zameldowaliśmy się w sobotni poranek ok. 5:30 rano. Ten wyjazd chyba raczej niespodziewanie okazał się jednym z najfajniejszych – zwarta i zgrana grupa, najlepsze nastawienie, wzajemna mobilizacja ale i zabawa, dzięki czemu właściwie mało kto zauważył upływ czasu.
Niektóre motywy nieodłącznie kojarzyć się będą właśnie z tą wizytą „300” na stadionie w Dnipro i nie warto ich na siłę przeklejać na inne mecze. Teraz pozostaje nadzieja, że jeszcze trzy razy będziemy mogli pokazać się w Europie – jeśli tylko piłkarze dadzą radę, nie ma co się czaić i wybrzydzać – poznański styl możemy pokazać pod każdą szerokością geograficzną!