Gandzasar Kapan – Lech Poznań, 19.07.2018

Sezon 2018/19 rozpoczęliśmy w dalekiej Armenii.

 

 

Podobnie jak rok temu, mimo katastrofalnego sezonu, udało się nam wczołgać do europucharów. Z racji tragicznych występów w ostatnich latach dysponujemy żałośnie niskim współczynnikiem, zarówno jako klub, jak i jako reprezentant ligi. Co prawda nie zaczęliśmy przygody tak wcześnie jak przed rokiem (25 dni po zakończeniu ligi, jeszcze w czerwcu!), ale i tak bardzo wcześnie, razem z europejskim trzecim sortem drużyn. Los mógł rzucić nas tradycyjnie gdzieś blisko, ale również tradycyjnie wskazał nam na mapie Kaukaz, jako nasz cel, tym samym wysyłając nas tam już po raz piąty w historii.

Europejskie puchary to zdecydowanie oderwanie od ligowych wyjazdów – emocje związane z losowaniem, rozkminy jak dotrzeć, ogarnąć wyjazd finansowo i jak pogodzić to z normalnym życiem – pracą czy sprawami prywatnymi. Generalnie nie ma w tym logiki, ale od lat kręci to większą lub mniejszą liczbę osób. Do tego stopnia, że jeden z członków naszej eskapady złożył w piątek wypowiedzenie, gdy został mu cofnięty urlop (szacunek kolego!). Niemniej jednak, środek tygodnia i przebywanie w miejscu, gdzie pewnie nigdy by się nie pojechało, gdyby nie Lech, zamiast w robocie z problemami życia codziennego – to nas nakręca!

Nasza wyprawa rozpoczęła się we wtorek lotem do Kutaisi w składzie 11 osób. Po przylocie skierowaliśmy się na stację kolejową i gdy przed oczami stanął nam nasz środek transportu, to zdaliśmy sobie sprawę, że czeka nas prawdziwa przygoda.

Stara lokomotywa, jeden wagon (!), sprawdzanie listy obecności przez konduktorów przed wejściem (!!), miejsca opisane na kolorowych naklejkach od paragonów – raczej ciężki oldschool. Wszystko fajnie, bo lubimy takie klimaty, ale nie w koszmarnych 40 stopniach na dworze. Po wejściu i zajęciu miejsc czekało nas kolejne zdziwienie – okna w przedziale się nie otwierały. Obsługa zapewniała o klimatyzacji, jednak raczej była to ściema, więc pozostało ratować się słabymi powiewami z nielicznych otwartych okien w korytarzu. Słabymi, bo pociąg „mknął” z prędkością około 45 kilometrów na godzinę, co swoją droga oznaczało 5 godzin podróży.  W końcu klimatyzacja zaczęła trochę działać, ale i tak ratowaliśmy się zimnymi piwkami (i jednym wachlarzem), które można było kupić na stacji. Czas umilaliśmy sobie także muzyką z głośnika i w sumie podróż z koszmarnie się zapowiadającej zrobiła się już całkiem przyjemna i klimatyczna.

Po drodze dołączyli do nas Węgrzy, którzy jechali na mecz FC DAC Dunajska Streda. Jest to słowacka drużyna, ale wspierana przez węgierską mniejszość w tym państwie. Zabawa mogła być jeszcze większa, bo dwa przedziały dalej siedziała grupa sześćdziesięciolatek z Polski, które wybrały się na podróż po Gruzji. Z naszego głośniczka co jakiś czas leciały hity z minionej dekady, które trafiały w ich gust. Niestety zabawę popsuli ci co zawsze, bo po okrzykach Polak, Węgier, dwa bratanki… do przedziału wpadły psy (w sumie to nieźle się kamuflowali, bo nie wiedzieliśmy, że podróżują normalnie w pociągach i nie rzucali się wcześniej w oczy). Najpierw szybko spasowali, bo mówili po rosyjsku, a my odpowiadaliśmy po angielsku, ale ostatecznie ponowili próbę i grozili nawet 10-dniowym aresztem po przyjeździe do Tbilisi. Sytuację uratowała trochę rosyjskojęzyczna pani z podpoznańskiego Puszczykówka (serdecznie pozdrawiamy, bo nie miała klasycznej, przekłamanej opinii o kibicach), która uspokoiła nieco sytuację. Kontynuowaliśmy, więc dalej podróż i chociaż zdenerwowany konduktor wyrwał (!) nam piwka i wyrzucił je przez okno, to nie odkrył naszej kryjówki w schowkach pod siedzeniem więc jechaliśmy sobie dalej w dobrym klimacie.

Po przyjeździe do Tbilisi przesiedliśmy się w dwa wynajęte wcześniej busy i ruszyliśmy już do Erywania. Przekroczenie granicy było dość śmieszne, bo zostaliśmy po prostu poproszeni o wyjście z auta i przejście jej na piechotę (nasi busiarze nie mieli zapewne zgody na transport międzynarodowy). Wysiedliśmy więc, przeszliśmy granicę z buta i ponownie wsiedliśmy, a wszystko to działo się na oczach celników.

Górzysta Armenia i zdecydowanie luźny styl jazdy (a więc jednoczesne wyprzedzanie, omijanie dziur i wchodzenie w zakręt) momentami sprawiały, że w myślach żegnaliśmy się nie tylko z samym meczem, ale i życiem. Niestety z samymi busiarzami dzieliła nas ogromna bariera językowa, bo o ile my oferowaliśmy angielski, niemiecki, hiszpański i pojedyncze rosyjskie słówka, to kierowcy mówili ledwo po rosyjsku. Prowadziło to do komicznych sytuacji – między innymi jeden z nich naśladował świnię i kurę, żeby pokazać jakie menu jest w knajpie.

Innym przykładem była nasza prośba, aby zatrzymał się po ormiański specjał – bimber z brzoskwini, a w zamian otrzymaliśmy możliwość kupna… samych brzoskwiń. No cóż, wydawało nam się, że wódka, czy samogon są dość uniwersalnym słowem, ale jednak nie. Śmiesznie jednak było do czasu, gdy jedno z aut nie odmówiło posłuszeństwa. Wszystko wskazywało na rozrząd, co dla nas mogłoby oznaczać przymusowy postój i ogromny problem w dotarciu do celu na czas. Po naszej stronie kumulowało się zdenerwowanie i zmęczenie, bo postój pośrodku niczego w takim momencie nie był tym na co liczyliśmy, kierowcy zaś stali obok zepsutego pojazdu jak gdyby nigdy nic. Nagle jednak po pół godzinnym oczekiwaniu auto ruszyło i ostatecznie półtorej godziny później, niż planowaliśmy, dotarliśmy do Erywania (na koniec kierowcy gamonie jeszcze się pogubili i byliśmy świadkami ostrej kłótni między nimi).

Czwartek w Erywaniu powitał nas żarem z nieba, ale mimo to wybraliśmy się na spacer po mieście. Wdrapaliśmy się na niedokończoną budowę hotelu ponad słynnymi Kaskadami i podziwialiśmy widok na całe miasto oraz majestatyczny Ararat (chociaż tego dnia był słabo widoczny). Potem udaliśmy się w kierunku Placu Republiki na zbiórkę.

Stawiło się na niej w sumie 55 osób + 2 kibiców Spartaka. Po wejściu na stadion powiesiliśmy kilka flag – czarną „Lech Poznań”, małą flagę grupy Ultras Lech ’01, wyjazdówkę FC Czempiń, portrety śp. Damiana i Grzegorza, a także transparent „Klima PDW”. Od organizatorów dostaliśmy wodę.

Mecz był totalną padaką w wykonaniu naszych kopaczy, bo po przespaniu całego spotkania wcisnęli gola na wagę awansu w 95. minucie gry. Bramkę zdobył Łukasz Trałka, którego wiek miejscowi oceniali na 50 lat. Wśród nas nie było radości, bo mimo awansu zespół zaprezentował się tragicznie i nic tych męczarni nie usprawiedliwia, także chaos z wylotem – cały dzień zespół czekał na podstawienie samolotu i wylot opóźnił się kilkanaście godzin.

Po meczu w mocnych słowach drużyna usłyszała co o tym myślimy, a strzelec gola przyznał, że to było gówno oraz przeprosił za postawę zespołu. Ostre cięgi zebrał też Dariusz Jevtić, który ma status gwiazdy, a głośno o jego wyczynach poza boiskiem, a na nim, jak już gra to częściej się kładzie niż biega.

Kibice Gandzasoru pojawili się na stadionie i dopingowali przez cały mecz. Z naszej strony również, ale nie całe spotkanie można było usłyszeć trochę śpiewów. Zadebiutowała też nowa przyśpiewka, inspirowana melodią Un giorno all’improvviso śpiewaną przez kibiców Napolido której ułożony został taki tekst:

Niebiesko – białe barwy,

niebiesko – biały herb,

niebiesko – biała duma,

niebiesko – biała krew!

 

Będziemy zawsze z Tobą,

na dobre i na złe,

będziemy zawsze walczyć,

za nasze barwy twe!

 

Po spotkaniu wyszliśmy jedną grupą ponownie na miejsce zbiórki. Z racji tego, że nie zostawaliśmy już w stolicy (większość wracała busami do Gruzji na powrotny samolot w sobotę, a jedna osoba od razu w nocy po meczu, żeby zdążyć na absolutorium), nie mieliśmy żadnego noclegu. Jednak potworny upał powoduje, że korzystając z wifi dostępnego na stadionie udało się zarezerwować jeden pokój z łazienką, żeby się odświeżyć przed dalszą podróżą. Wydawało nam się, że jeden z nielicznie dostępnych noclegów w postaci apartamentu de luxe w hotelu z oceną 8,5 na bookingu będzie dobrym rozwiązaniem. Niestety nic bardziej mylnego, bo w hotelu jakieś 4 grube baby nie chciały zgodzić się na zostawienie rzeczy i prysznic dla 11 osób co skończyło się ciężkimi negocjacjami. Koniec końców udostępniono nam kolejne 2 pokoje i mogliśmy odbyć wieczorny spacer po mieście na pożądanej świeżości.

Około północy już tylko dziesięcioosobowym składem zawijamy się w dwa busy do Tbilisi skąd mieliśmy wracać baną do Kutaisi. Po początkowym fiasku negocjacji, aby busy zawiozły nas już prosto do głównego celu, kierowcy na granicy armeńsko-gruzińskiej decydują się jednak przystać na naszą propozycję. Powrót zaliczamy już bez przygód i zdecydowanie łapiemy lepszą komunikację z szoferami, którzy już coś tam po angielsku potrafili powiedzieć. Koło 9 rano dotarliśmy do centrum Kutaisi, rozliczyliśmy się z busiarzami, podzieliliśmy na dwie grupy i udajliśmy na nocleg. Po szybkiej ogarce i sprawdzeniu co serwują lokalne knajpy, pojechaliśmy razem zobaczyć jedną z atrakcji okolicy: kanion Martvili. Ponownie trafił nam się prawdziwy następca Colina McRae za kierownicą busa. Okrzyknięty przez nas Jarząbkiem urządził sobie slalom na pełnej wiksie między krowami przechodzącymi przez drogę oraz autami, które wyprzedzaliśmy. Droga przypominała ZOO, a driver widząc, że mamy wyjebane bawił się za kołkiem w najlepsze.

Po szczęśliwym dotarciu w kasach na patencie ogarnęliśmy wejścia studenckie i załadowaliśmy się na dwa pontony aby popłynąć przez kanion. Niestety jeden z flisaków nie podzielał naszej ochoty do zabawę w małe regaty i trochę się sadził, ale ostatecznie przepłynęliśmy całą trasę spływu. Potem wróciliśmy do centrum na żarcie i zaopatrzyliśmy się na miejscowym targu w przeróżne fanty.

Wieczór już na spokojnie spędziliśmy przy piwku nad hotelowym basenem. Rano część z nas pojechała na lotnisko z problemami, wsiadając na przykład do taksówki, która po 5 metrach uległa awarii, a kierowca rozłożył ręce i musieliśmy pchać ten cud techniki. Ostatecznie jednak dotarliśmy na lotnisko, skąd już planowo wróciliśmy do Polski. W tym czasie druga grupa czekając na swój lot, udała się jeszcze na zwiedzanie Jaskini Prometeusza i korzystała z ostatnich chwil na Kaukazie. Ostatni z nas, wylądowali w domu w niedzielę o 10 rano, a warto zaznaczyć, że o 18:00 graliśmy pierwszy ligowy mecz w Płocku, na który także dotarliśmy.

***

Już w najbliższy czwartek gramy ponownie na wyjeździe w pucharach, tym razem w białoruskim Soligorsku! Na stronie jest już krótki przewodnik przed tym wyjazdemwyjazdowy informator na rundę jesienną, a także stale uzupełniany terminarz na cały sezon. Pojawiła się także relacja z wyjazdu do Płocka.