Lech Poznań – Jagiellonia Białystok, 9.05.2018

W upalną środę po raz drugi w tym sezonie podejmowaliśmy u siebie Jagiellonię.

Mecz zapowiadał się jako starcie na szczycie i mieliśmy w nim wreszcie cieszyć się z jakiegoś konkretnego kroku w kierunku mistrzostwa Polski. Mimo terminu w środku tygodnia na stadion przyszła ponownie wuchta wiary, bo 24288 kiboli, wierzących że w końcu – w ostatniej już dosłownie chwili – ale ruszymy po mistrza. Naszą wiarę w ostateczny sukces wyraziła dobitnie pieśń My wierzymy, od której rozpoczęliśmy doping w tym meczu. Poza werbalnym przekazem ultrasi zaprezentowali także oprawę, która wyrażała to co miał w głowie każdy kibic Kolejorza.

Na wyjście piłkarzy I piętro Kotła przykryła sektorówka z grafiką przedstawiającą Domki Budnicze i Ratusz z poznańskiego Starego Rynku oraz położony nieopodal Zamek Przemysła. Było to tło dla hasła: „Niech Gród Przemysła znów zabłyśnie w blasku Mistrza”. Chwilę później, po gwizdku sędziego Kocioł rozbłysnął od stroboskopów i ogni wrocławskich.

Niestety był to jedyny błysk tego dnia ze strony Kolejorza, bo mimo świetnej postawy trybun, na boisku rządzili goście.

Z minuty na minutę robiło się coraz bardziej nerwowo, a przy 0:2 i braku kompletnej werwy i ochoty do zrywu drużyny coś pękło.

Na przerwę zawodnicy schodzili wśród gwizdów, za to po przerwie słyszeli już niemal tylko pociski. Generalnie była to niemal powtórka z rozrywki z meczów ze Stjarnan i Grunwaldem Wilno, bo wkurwienie i odczucia są podobne. Najpierw rozbudzone wielkie nadzieje przed sezonem, potem męczenie buły przez kilka miesięcy z pojedynczym wyskokiem w meczu z Legią, wreszcie jeden miesiąc na zajebistym poziomie, podczas którego wszyscy napełnili się nadzieją i wreszcie runda mistrzowska, czyli koncertowe danie dupy. Gdyby to był jednorazowy horror, może dałoby się to jakoś przeżyć, jednak ekipa reżyserska, czyli klub i aktorzy – zawodnicy, ci sami od lat, jak na przykład Trałka, ale też co roku zastęp nowych – serwują nam regularnie straszliwego gniota z gatunku dramatu, puszczanego w odcinkach.

Sytuacja na boisku nie zmieniła się, wręcz wywoływała jeszcze większą frustrację, a Kocioł cisnął na całego. Patrząc na trzeźwo słusznie, bo nie ma nawet krzty nadziei, ani żadnego przebłysku na którym można by oprzeć jakikolwiek optymizm, chociaż był to chyba pierwszy przypadek, gdy trybuna najwierniejszych ogłasza koniec sezonu i jego porażkę, w momencie gdy matematycznie drużyna ma jeszcze jakieś szanse. To dowodzi skali wściekłości na 3 porażki zespołu u siebie z rzędu w fazie nazywanej mistrzowską, bo celem zespołów które się doń dostały jest walka o mistrza. Tego jednak nie potrafili zrozumieć nasi grajkowie. Po raz kolejny zostały w nas rozbudzone nadzieje, że jednak będzie inaczej i po raz kolejny udowodniono nam dobitnie, że nie ma większego ciśnienia ze strony klubu żeby było lepiej, a pośmiewisko, wstyd dla nas i pohańbienie imienia klubu to dla jego pracowników zwykła codzienność.

Teraz też pewnie zostanie wdrożony klasyczny scenariusz znany z polskiej rzeczywistości ligowej i z punktu 1. poradnika „Jak zarządzać klubem?”, do którego od lat sięgają wiernie nasi włodarze. Punkt ten brzmi: „Zwolnić trenera”. Ta zagrywka z pewnością wielu zadowoli, szczególnie tych, którzy nie wiedzieć czemu znienawidzili serdecznie Nenada Bjelicę, za którego Lech wcale nie grał wyraźnie gorzej niż za swoich poprzedników, ba Kolejorz pod rządami Chorwata punktował najlepiej w historii klubu! Niestety wiele osób zapewne da się nabrać na tanie zagranie ze zwolnieniem trenera, ale cóż począć jak niektórzy skupili swoje emocje tylko na osobie Bjelicy i nie dostrzegają prawdziwej przyczyny permanentnego kryzysu.

Po obecnie narastającym zalewie hejtu, frustracji i deklaracji, których jutro rano pewnie wielu kiboli będzie żałować, zacznie się już chłodniejsza ocena i analiza. Prawdopodobnie poleci trener o czym wspomnieliśmy wyżej, przynajmniej trzeba się z tym liczyć (łyknięto to tyle razy, to dlaczego nie spróbować znowu?), a potem najwięksi pomeczowi pesymiści zaczną liczyć punkty, a także wspominać cud roku 2010 i świętą głowę Mariusza Jopa.

W lipcu zaś wszyscy deklarujący, że obrazili się na cały świat, wrócą na trybuny i zabawa toczyć się będzie dalej. Dopiero po latach w sumie wielu najdzie refleksja, że to tylko skromny wycinek historii klubu, którego byliśmy świadkami. Lech zniósł właściwie wszystko, a pod swoimi skrzydłami przygarnął wszystkich. Poznaniaków i Wielkopolan cieszyli grą fenomenalni Anioła, Białas i Czapczyk, katowali Zapotoka, Thomalla czy Rakels, zachwycali Okoński, Lewandowski, a przyprawiał o wstyd Tshibamba, napawali dumą liczni reprezentanci Polski i wychowankowie, a obrażali przywdziewaniem naszych barw Wichniarek, Dudka czy Tetteh. Wśród trenerów też mieliśmy ludzi z kosmosu jak Libor Pala, krętaczy jak Wojciech Wąsikiewicz czy Bogusław Baniak, sabotażystów jak Józef Maria Bakero, ale też wspaniale wspominanych jak Adam Topolski, Czesław Michniewicz, czy nieodżałowany Jacek Zieliński, teraz dołącza do nich Nenad Bjelica. To samo tyczy się sztabów ludzi pracujących w klubie, a także jego właścicieli i sponsorów. Pełen przegląd postaci, życiorysów i historii ludzkich. Wszyscy oni się zmieniali, a Lech niezmiennie trwał w sercach i umysłach Wielkopolan i Poznaniaków. I tak będzie zawsze, niezależnie od tego, czy jakiś zagraniczny szmaciarz kopnie prosto piłkę, jakiś trener każe kopać się w głowę, a prezes ciąć budżet i ściągać szrot w imię oszczędności i późniejszej chęci zarobku.

Z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o kibicach Jagiellonii, który w sile 100 osób bez flag, dotarli z lekkim opóźnieniem na mecz. Przy tym wyniku – co zrozumiałe – byli w świetnych nastrojach i dołączyli do grona ekip, które zaliczyły mile wspominany wyjazd dzięki uprzejmości klubu i piłkarzy Lecha Poznań. Nam pozostaje pozazdrościć białostocczanom zespołu piłkarskiego.

***

Przed nami końcówka sezonu – wyjazd do Krakowa – zapisy wciąż trwają, a potem mecz z Legią na Bułgarskiej.