Arka Gdynia – Legia Warszawa, 2.05.2018

Na czwartym finale Pucharu Polski z rzędu nie zabrakło fanów poznańskiego Lecha.

Po raz pierwszy od 3trzech lat mieliśmy spokojną majówkę. Z jednej strony oznaczało to mniej stresów związanych z organizacją kibicowską finału i brak narażenia na kolejny cios od naszej drużyny, która w wielkich meczach z jakimkolwiek ciśnieniem karleje i ze spętanymi nogami poddaje się nawet najgorszym piłkarskim rzemieślnikom. Z drugiej jednak, finał Pucharu Polski to jedno z największych kibolskich przeżyć na krajowym podwórku. 2 maja cała kibicowska Polska śledzi wydarzenia w Warszawie, gdzie w wielkim oknie wystawowym można zaprezentować swoje umiejętności ultrasowskie, wokalne i udowodnić, że to nasz klub jest wyjątkowy. Tym bardziej cieszy, że jako jedyna ekipa obok Legii mieliśmy okazję zaprezentować się tam aż trzykrotnie.

Swoją drogą, ciekawe, że od czasu przeniesienia finału na stałe na Stadion Narodowy, okazję do pokazania się tam w pełnej krasie miały tylko 3 ekipy (Zagłębie Lubin i Zawisza Bydgoszcz zbojkotowały swój mecz w 2014 roku): my, Arka i Legia, która wracała do finału po rocznej przerwie. Inna sprawa to, ile jest w Polsce ekip które zdołałyby udźwignąć tak wielkie przedsięwzięcie kibicowskie i pojechać na taki mecz w godnej liczbie, to jest okolicach 9-10 tysięcy kiboli? Może 5 lub 6. Tym bardziej słowa uznania dla Arki, która poprawiła swoją zeszłoroczną liczbę o ponad 3 tysiące i ponownie zaprezentowała się całkiem solidnie. Wesprzeć ją w tym dniu postanowiliśmy także my, wystawiając 200-osobową delegację z 3 flagami, która pojechała na mecz finałowy.

Podróż do stolicy przebiegła spokojnie bez obstawy milicji, a jechaliśmy autami. Nieopodal Warszawy mieliśmy zbiórkę, skąd wszyscy ruszyliśmy w kierunku Stadionu Narodowego, nadal bez wahadła. Wejście na stadion przebiegło przez jakiejkolwiek kontroli, wystarczyło unieść bilet w górę i przechodziło się przez bramy stadionu. Rano za to urządzono kontrolę większą niż na lotnisku – podobnie jak w zeszłym roku oddelegowano do sprawdzania ultrasów psy tropiące, zespoły różnych służb ściągniętych chyba specjalnie z Iraku, zaglądano pod podwozia aut i ryto wszystko bardzo wnikliwie, a nowością były skanery (!) prześwietlające. Za to 30 minut przed meczem można było bez problemu wnieść wszystko, co by komu przyszło do głowy.

Na wyjście piłkarzy Arkowcy zaprezentowali pierwszą oprawę tego dnia: transparent „Kierunek obrany – kurs po puchary” oraz sektorówke ze statkiem, uzupełnione żółto – niebieskimi foliami i niezłą ilością czerwonych rac. Wrażenie zrobił zwłaszcza ładny i solidnych rozmiarów trans. Na minus trzeba zapisać jedynie chyba szybsze niż planowane, ściągnięcie sektorówki, ale ogólnie oprawa wyszła bardzo estetycznie i okazale.

Po oprawie ultrasów Arki, swoją pierwszą choreografię pokazali legioniści. Późnej warszawscy fani zaprezentowali sektorówke z jakimś okiem, w którym odbijał się Puchar Polski, w domyśle zdobyty przez ich drużynę. Mało brakowało, a rozwinęli by ją bokiem, co przypominałoby wtedy pewną cześć kobiecego ciała. Później po obydwu stronach boiska odpalone zostały spore ilości świec dymnych w barwach klubów. Wyglądało to bardzo przyjemnie dla oka. Legioniści kontynuowali pokaz i w pewnym momencie konkretnie zadymili cały stadion doprowadzając do przerwania meczu na dłuższą chwilę. Ogólnie jak na finał Pucharu Polski przystało, nie mogło zabraknąć uwielbianych przez fanatyków rac i wszelkiej pirotechniki, które płynęła praktycznie przez całe spotkanie w bardzo dużych ilościach, a zaznaczyć trzeba, że służbom i organizatorom meczu udało się i tak pewną partię piro przechwycić przed meczem. W ostatnich minutach meczu z sektorów zajmowanych przez kibiców z Gdyni wystrzelono parę rac w kierunku przeciwnym, miały one głośny dźwięk i 3 z nich doleciały do iglicy na której wiszą telebimy. Całe zajście wywołało potem sporo kontrowersji i pierdolenia w mediach.

My byliśmy rozsiani po sektorach Arki i wywiesiliśmy swoje flagi na czele z płótnem „Lech Poznań”.

Piłkarze Arki tym razem nie wygrali finału, jednak wynik meczu nie miał wpływu na przebieg zabawy na trybunach, która była bardzo dobra. Głośny doping i oprawy robiły dobre wrażenie, ultrasi obydwu drużyn pokazali , że mimo wszelkich utrudnień i coraz większej spiny ze strony organizatorów, nadal da się nieźle ubarwić te piłkarskie święto. Całe spotkanie dużo nie różniło się od tych z naszym udziałem i wrażenia są podobne. Mimo tego liczymy, że za rok to My powrócimy na Stadion Narodowy i że w końcu pokażemy się wreszcie dobrze nie tylko na trybunach.

Inna sprawa to jak po kolejnej gównoburzy z pirotechniką zachowają się organizatorzy. Nie da się ukryć, że początkowe pozytywne nastawienie PZPNu i jego rudego prezesiny było z góry nastawione na osiągnięcie swoich celów marketingowych, a kibice zostali potraktowani cynicznie. Finały Pucharu Polski przez lata były totalną porażką organizacyjną. Spotkania odbywały się w pipidówach, zmieniano ich formaty, rozgrywano mecz i rewanż na obiektach biorących udział zespołów, bo mało kto chciał przyjąć dwie na przykład wrogie ekipy w swoim mieście. W końcu rudy Zbyszek ogarnął temat Stadionu Narodowego i zaczął budować prestiż tego dnia, meczu i całych rozgrywek.

Pierwszy finał był jednak klapą. Awansowały doń Zawisza Bydgoszcz (pogrążona w wojnie kibiców z prezesem – szkodnikiem, Osuchem) i zaprzyjaźnione z Bydgoszczanami Zagłębie Lubin. Obydwie ekipy zbojkotowały mecz, który się odbył,  ale raczej bez należnej pompy i otoczki. Rok później było już inaczej. Do finału awansowaliśmy my i Legia, a cwane lisy z odnowionego Związku zwietrzyły swoją szansę. Nie robiono większych problemów z prezentacją opraw, nie czepiano się tak bardzo tego co przygotowujemy jak na meczach ligowych, pozwolono na wpuszczenie sektorówek, niewymiarowych transparentów i generalnie zastosowano łagodniejszą politykę niż podczas spotkań w Ekstraklasie. Dla nas oczywiście była to wreszcie normalność, jednak każdy wiedział, że PZPN ugra coś dla siebie na każdym elemencie widowiska, także tym kibolskim, na który zgoda do tej pory uchodziła za pocałunek śmierci na piłkarskich salonach. Nie było więc po pierwszym finale większego psioczenia na spore ilości piro, w oficjalnych przekazach temat przemilczano, byle Związek sprzedał finał jako coraz lepszy produkt.

Po 3 latach sytuacja na tyle się rozwinęła, że rudy ze swoją świtą coraz bardziej zdecydowanie i odważnie, porywają się na próbę sił i tego czy finał odbędzie się bez wyraźnej straty we wskaźnikach medialności i opłacalności, jeśli przykręcą śrubę kibolstwu. Patrząc na dwa ostatnie finały owo przykręcenie śruby może oznaczać już takie przekroczenie granicy, że obecność szanującej się ekipy na tym meczu może być niemożliwa. Coraz więcej jednak wskazuje na to, że Boniek sonduje opłacalność i medialność finału bez kiboli. Patrząc na wpisy wiernych mu mediów i etatowych antykibolskich środowisk jest na to szansa. Tradycyjnie wrzawa niedługo ucichnie i w okolicach marca/kwietnia 2019 zacznie się wielka dyskusja – co dalej z finałem w kwestii kibicowskiej. Czas pokaże, jak to wszystko dalej się potoczy.

Wracając do wydarzeń z dnia meczu – wyjście ze stadionu przebiegło sprawnie, po pożegnaniu ze znajomymi z Gdyni jak i innych miast ruszyliśmy w drogę powrotną do Poznania. Podróż minęła spokojnie,w Pyrlandii większość stawiła się jeszcze przed północą.

Arka&Lech!